Nasze historie

Zapraszamy do przeczytania historii osób, których starania zostały uwieńczone sukcesem, o którym marzyli.

Jak przeżyć po poronieniach? Jak żyć z pytaniem DLACZEGO?

Już od kilku miesięcy męczy mnie myśl, że powinnam, a nawet muszę, podzielić się moją niezwykłą historią. Jednak dopiero wczoraj, gdy usłyszałam słowa: "Był cud, i co teraz? Nic?" postanowiłam zabrać się do pisania. A więc zaczynam.
Przez ostatnie siedem lat mój sposób myślenia i patrzenia na świat zmienił się o 180 stopni.
Kiedy miałam 28 lat wprowadziliśmy się z mężem do nowego mieszkania. Skończyłam studia, pracowałam. Wszystkie dotychczasowe cele wydawały się być osiągnięte. Pewnego sierpniowego popołudnia, kiedy wróciłam od przyjaciółki, poczułam coś dziwnego. Nagle widok nowego, długo wyczekiwanego mieszkania przestał mnie cieszyć. Ogarnęła mnie pustka, wszechobecna cisza, która wydała się być nie do zniesienia. W taki sposób w moich myślach pojawiła się pierwsza myśl i decyzja o dziecku.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu zaszłam w ciążę niemal od razu. Byliśmy oboje z mężem tak zdumieni, że sami nie potrafiliśmy opisać naszych uczuć. Pamiętam, że gdy poszłam pierwszy raz do lekarza, żeby potwierdzić ciążę, czułam się jakby to wszystko dotyczyło kogoś innego. Pani doktor potwierdziła, że "jest ciąża"  ale to sam początek i żeby podchodzić do tego "z rezerwą". Nie rozumiałam zupełnie o co jej chodzi. Zupełnie! I bardzo zdziwiły mnie takie słowa. Gdy za miesiąc wróciłam na kolejną wizytę  (był to 9 tydzień ciąży) podczas badania ultrasonograficznego zobaczyłam (i czasami nadal widzę) dziwną minę lekarki. Po chwili stwierdziła, że dziecko umarło i że najlepiej zostać w domu, brać gorące kąpiele i zaczekać, aż się znacznie. Wówczas nie miałam bladego pojęcia o czym ona mówi.
Wróciłam do domu, jakby pozbawiona uczuć, zadzwoniłam do przyjaciółki i zdałam jej suchą relację z całej wizyty. Jakie było moje zdziwienie, kiedy w słuchawce usłyszałam głośny płacz i pytanie: "Co ty teraz zrobisz i jak sobie z tym poradzisz?’’ Odpowiedziałam, zdumiona reakcją Ewki, że przecież to był dopiero sam początek i że sobie najzwyczajniej w świecie z tym poradzę.
Kiedy mój mąż dowiedział się, co się stało, uznał, że należy to sprawdzić jeszcze u innego lekarza. Pojechaliśmy tego samego dnia. Weszłam sama do gabinetu. Po chwili na monitorze pojawił się obraz, który dokładnie pamiętam do dnia dzisiejszego. Dzidziuś, mój dzidziuś. Leżał i się nie ruszał. Był cudowny. Gdyby tylko żył... To był 9 tydzień, to nie był dopiero początek,  jego nóżki i rączki, bezwładne . . . Po kilku dniach pojechałam do szpitala na zabieg. Trudno opisać ten ból wypływający z samego środka ... To był koniec mojego dotychczasowego życia. 
Wpadłam w głęboką depresję i desperacko zaczęłam pragnąć dziecka. Wymykałam się
w nocy do lasu i krzyczałam ile sił w piersiach. Rzucałam rzeczami, kłóciłam się z mężem zarzucając mu, że mnie nie rozumie i pytając dlaczego nie cierpi tak jak ja. Obraz z monitora nie opuszczał mnie nawet na chwilę. Budziłam się rano i nienawidziłam każdego dnia. Pragnęłam, aby znów nadeszła noc, aby zasnąć i nie tęsknić za utraconym szczęściem.
 
Do mojej lekarki wróciłam po kilku miesiącach z jednym pytaniem – dlaczego?  Usłyszałam, że czasami tak się dzieje (tak się samo nie dzieje, zawsze jest przyczyna, którą należy zbadać, żeby uniknąć kolejnej straty). Wtedy tego nie wiedziałam.
Po pięciu miesiącach znowu byłam w ciąży. Lekarz, który postawił diagnozę, "że tak się dzieje" nie zlecił żadnych badań. W drugiej ciąży chodziłam do trzech lekarzy, co dwa tygodnie na usg -  sprawdzić czy dziecko żyje. Przed każdą kolejną wizytą nie jadłam, nie spałam, miałam biegunkę i tak do 18- tego tygodnia ciąży, dopóki nie poczułam ruchów mojego szczęścia. Gdy już czułam ruchy, budziłam moje dzieciątko, kiedy za długo spało, głaskałam i stukałam w brzuch. Przed badaniami prenatalnymi, tak bardzo się denerwowałam, że nad ranem po badaniach wylądowałam w szpitalu z nerwobólami w całym ciele.
W końcu nadszedł upragniony termin porodu. Moja córeczka nie kazała na siebie czekać ani jednego dnia dłużej. 3750 gram żywego srebra.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że z medycznego punku widzenia "nie miała prawa się urodzić. "

Minęły dwa lata, postanowiliśmy z mężem, że czas na kolejne dziecko. Byliśmy przekonani, że z zajściem w ciążę i tym razem nie będzie problemu. Pomyliliśmy się.
Jeździliśmy do różnych lekarzy. Do profesorów wykładających za granicą, płaciliśmy niejednokrotnie nawet 350 zł za 15 minut konsultacji. W końcu zdecydowaliśmy się na jedną z tak zwanych klinik leczenia niepłodności. Tam zlecili trochę badań, wspomnieli oczywiście o in vitro  (jak to mają w zwyczaju). Jednak i oni nie zainteresowali się tym, dlaczego pierwsze dziecko umarło. W końcu po podaniu zastrzyku Ovitrelle zaszłam w ciążę.
W trzecim tygodniu poroniłam. Po moich dwóch poronieniach, nikt nadal nie zajął się badaniem problemu. Po dwóch miesiącach podali kolejny zastrzyk i znów byłam w ciąży. (Metoda prób i błędów, eksperymentowanie, błądzenie po omacku - tak mogę opisać tak zwane niby leczenie w tak zwanej niby klinice leczenia niepłodności). W czwartej ciąży pojawiło się krwawienie w 5 tygodniu. Wylądowałam w szpitalu, tam podali luteinę i kazali leżeć i czekać czy serduszko w ogóle zacznie bić. Po kolejnym badaniu usg okazało się, że mam wielkiego krwiaka i prawdopodobnie stąd krwawienie, ale serduszko zaczęło bić. Zostałam wypisania ze szpitala z zaleceniem dalszego leżenia. (Miałam przyjmować mikroskopijne dawki progesteronu i nikt nawet nie wspomniał, że skoro mam leżeć to powinnam brać zastrzyki z heparyną, żeby zapobiec tworzeniu się zakrzepów, tak bardzo niebezpiecznych na początku ciąży, nie mówiąc już o tym ze po dwóch poronieniach powinnam je brać chociażby profilaktycznie razem z zastrzykami z progesteronu). Niestety ta podstawowa wiedza nie była podstawową dla moich prowadzących lekarzy. Leżałam więc tak jak mi kazano przez 3 miesiące. Nadszedł upragniony dzień badań prenatalnych, 13 tydzień. Pojechałam, weszłam do gabinetu i w trakcie badania usłyszałam zgrzyt zębów lekarza. (Od czasu pierwszego poronienia nigdy nie patrzyłam na monitor, do momentu kiedy usłyszałam, że dziecko żyje). Okazało się, że mój dzidziuś nie żyje.
Zrozpaczona wyszłam z gabinetu i pojechałam do pobliskiej bazyliki. Tam, przed figurką Pana Jezusa zaczęłam krzyczeć i pytać – dlaczego?
Potem już była kolejna depresja, dwa zabiegi (pierwszy został źle wykonany), ogromny ból, zwątpienie w lekarzy, w ludzi, w sens życia. Odizolowałam się od wszystkich, obwiniając najbliższych o brak zrozumienia i o to, że nie potrafią i nie wiedzą jak się zachować. Nikt nie potrafił mi pomóc. Pewnego dnia zobaczyłam na ulicy zdjęcie dziecka po aborcji, niewiele myśląc weszłam pod nadjeżdżający samochód... Zdążył zahamować.

Czy ta historia ma dobre zakończenie? Ktoś mógłby się zapytać, dlaczego tak bardzo się załamałam. Miałam przecież już dziecko. Miałam męża. Odpowiem. Nie miałam moich pozostałych dzieci. Prawdopodobnie nie zrozumie ten, kto nigdy tej straty nie przeżył. Ludzie, którzy doświadczyli traumy, nie myślą rozsądnie, prawdopodobnie czasami w ogóle nie myślą.
Byłam na skraju załamania. Koleżanka z pracy wysłała mnie na dłuższą spowiedź do klasztoru Franciszkanów. Pojechałam. Od tamtego dnia moje życie zaczęło się zmieniać. A ja zaczęłam zauważać coraz więcej tak zwanych zbiegów okoliczności. . .
Ale wróćmy jeszcze do spowiedzi. Żeby było jasne, nie miałam zamiaru się spowiadać! Poszłam tam, żeby raczej nakrzyczeć na Pana Boga. Weszliśmy do osobnego malutkiego pokoju, usiedliśmy na fotelach i zanim Franciszkanin zdążył o cokolwiek zapytać ja już ze łzami zaczęłam mocno podniesionym głosem opowiadać całą historię. Krzyczałam, że przecież się modliłam, że podczas ostatniej ciąży odmawiałam Nowennę Pompejańską, a On zrobił mi coś takiego! Pytałam o sens modlitwy, po co się modlić skoro Pan ma swój plan
i przecież i tak zrobi co zechce. Franciszkanin ze stoickim spokojem wysłuchał moich żalów. Po czym powiedział, że Pan Bóg nie zsyła nigdy na nikogo cierpienia, On je tylko dopuszcza, a czasami uczyni cud. Czasami go jednak nie uczyni. Nie wiemy dlaczego, czasami zrozumiemy dopiero po czasie, a czasami wcale.
Franciszkanin opowiedział, mi również o bardzo dobrym lekarzu naprotechnologu ze Śląska. Niestety nie pamiętał jego nazwiska. Poradził mi także, że powinniśmy się wybrać z mężem na rekolekcje dla małżeństw, które również utraciły dzieci. Wspomniał, że słyszał o takich spotkaniach w Koniakowie.
Kiedy wróciłam do domu spędziłam kolejne tygodnie na poszukiwaniu lekarzy, którzy mogliby mi pomóc. Niestety nie znalazłam. Zaczęłam szukać grup wsparcia dla osób po poronieniach. Trafiłam na grupę przy jednym z kościołów w Bielsku-Białej. Jednak kiedy zadzwoniłam, odebrała dziewczyna, która poinformowała mnie, że grupa przestała działać jakiś czas temu z powodu braku osób, które potrzebowałyby pomocy.

Bardzo mnie to zdziwiło. Wiem, jak dużo kobiet przechodzi przez depresję z powodu poronień. Jednak, niestety, często traktuje się to jak temat tabu. Z tego powodu, większość z nich zamyka się na pomoc i woli cierpieć w samotności. Nikt nie pomaga im przejść przez żałobę, dlatego te traumatyczne przeżycia często wracają, nawet po latach.
Dziewczyna, która odebrała wtedy telefon miała za sobą cztery poronienia. Zaprosiła mnie na kawę i tak zaczęła się nasza przyjaźń. Do dziś wiele jej zawdzięczam. Pomogła mi przejść przez to co się wydarzyło i przez to co się jeszcze miało wydarzyć. 
Kilka tygodni później, wciąż szukając pomocy, zapisałam się na trzydniowe rekolekcje. Przez pierwsze dwa dni nie potrafiłam się skupić, przepełniona złością, rozgoryczeniem i smutkiem. Dopiero ostatniego dnia, kiedy podeszłam do modlitwy wstawienniczej coś się zmieniło. Usłyszałam, że to wszystko znajdzie dobre zakończenie a nade mną jest "łąka pełna kwiatów."
Kilka dni później, przez przypadek otworzyłam wiadomość od mojej koleżanki, która po pierwszym poronieniu wysłała mi numer telefonu do naprotechnologa ze Skoczowa. Na początku nie miałam zamiaru dzwonić. Pomyślałam, że jakaś metoda oparta na kalendarzyku nie będzie w stanie mi pomóc. (Teraz już wiem, że ten powszechnie panujący mit nie ma nic wspólnego z prawdą.)

Coś nie dawało mi spokoju. Zadzwoniłam. Odebrał lekarz. Powiedział, że na wizytę czeka się trzy miesiące. Rozpłakałam się i nawet nie wiem dlaczego opowiedziałam mu całą moją historię. Cierpliwie wysłuchał i kazał przyjechać za dwa dni. Pojechaliśmy razem z mężem. Nasza pierwsza wizyta trwała cztery godziny. Zapłaciliśmy niewiele ponad sto złotych. Przez ten czas, lekarz bardzo skrupulatnie analizował wszystkie wypisy ze szpitala oraz wyniki dotychczasowych badań. Wypisywał swoje wnioski na komputerze. Cały czas tłumaczył nam co myśli i nad czym się zastanawia. W końcu dostaliśmy długą listę badań do wykonania. Na następnej wizycie, która trwała trzy godziny, znów analizował wyniki i zlecił kolejne badania, cały czas tłumacząc po co mamy je zrobić i co one pokażą. Badania były różne. Zaczynając od histeroskopii poprzez hormony i kończąc na badaniach genetycznych. Kazał również prowadzić obserwacje cyklu. Po kilku wizytach lekarz odkrył u mnie 4 nieprawidłowości. Wprowadził leki. Dużo leków. Zalecił szczepienia z limfocytów męża. Odsyłał również do innych specjalistów. U jednego usłyszałam, że z moimi wadami trudno będzie urodzić zdrowe dziecko. Kiedy mu powiedziałam, że mam już córkę, nie krył zdziwienia i dodał, że nie wiadomo dlaczego czasami pierwsze dziecko może się urodzić żywe i bez żadnych chorób. Gdy usłyszał, że moja córka jest drugim dzieckiem, bo pierwsze poroniłam, popatrzył na nas z niedowierzaniem i dodał, że to niemożliwe. W taki sposób dowiedziałam się, o moim pierwszym cudzie.

Podczas leczenia, poradnia, w której pracował mój naprotechnolog zaprosiła nas do udziału w rekolekcjach. Jak się potem okazało były to rekolekcje w Koniakowie. . .
Spędziliśmy tam trzy niezwykłe dni razem z małżeństwami, które od dłuższego czasu (niektóre nawet 10 lat) starały się o dziecko. Po kilku miesiącach dowiedziałam się, że co najmniej 5 par spośród 10 zaszło w ciąże.
Po powrocie z rekolekcji udaliśmy się z mężem do domu dziecka. Złożyliśmy wymagane dokumenty. Stwierdziliśmy, że czas pokaże co jest nam pisane.
Zaczęłam leczenie w Skoczowie w kwietniu. W kolejnym roku w marcu byłam w piątej ciąży. Cały czas nie rozstawałam się z modlitwą różańcową. Nosiłam pasek świętego Dominika, odmawiałam nowennę do świętego Charbela kreśląc znak krzyża na brzuchu jego olejkiem. Przed każdą co tygodniową wizytą u lekarza szłam do kościoła, żeby uklęknąć przed obrazem Jezusa Miłosiernego. Wracając, wstępowałam do bazyliki i dziękowałam przed figurką Pana Jezusa Ukrzyżowanego. Pamiętam, że przez pierwsze tygodnie regularnie sprawdzałam poziom beta hCG. Nawet podczas Świąt Wielkanocnych jeździliśmy z mężem do szpitala do laboratorium. Rano pobierali mi krew, potem szliśmy do szpitalnej kaplicy na mszę świętą a następnie po wyniki badań. Podczas jednego z takich dni zaraz po mszy wyjęłam z dzbanka w kaplicy fragment z Pisma: "Człowieku małej wiary, dlaczego zwątpiłeś?"
Serce stanęło mi w gardle, nie wiedziałam co o tym myśleć.  Pobiegliśmy po odbiór wyniku badania. Okazało się, że poziom beta hCG prawie w ogóle się nie podwyższył, co oznaczało, że ciąża przestała się rozwijać. W szpitalu zostałam zabrana na badanie ultrasonograficzne. Serduszko biło, jednak lekarz oznajmił, że na podstawie poziomu beta hCG możemy przypuszczać, że w każdej chwili może przestać. Kolejny tydzień czekania na wizytę u mojego naprotechnologa był najdłuższym tygodniem w moim życiu. Kiedy po siedmiu dniach lekarz wykonał badanie, okazało się, że dzidziuś żyje, tętno serduszko było prawidłowe. Po tym wszystkim przestałam robić badanie wzrostu hCG. Postanowiłam przestać wątpić.
Zażywałam dużo leków, witamin, czasami dwa zastrzyki każdego dnia przez 9 długich miesięcy ciąży. Oczywiście było warto. Mam mój kolejny cud. Zdrowego wspaniałego synka.

Na koniec kolejny "zbieg okoliczności".
Nie tak dawno mój synek obchodził roczek. Z tej okazji zamówiliśmy mszę świętą w naszej parafii.
Po wejściu do kościoła okazało się, że mszę będzie odprawiał pewien znajomy Franciszkanin...
A więc jak żyć z pytaniem DLACZEGO?
Trzeba zmienić to pytanie na inne: PO CO?
Dziś jak ktoś pyta mnie o moje zdanie na temat aborcji (delikatne słowo opisujące bestialskie mordowanie dzieci) nie odpowiem już, że nie wiem, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
Bo nad czym się tu zastanawiać?  Odpowiedź jest jedna i oczywista. To wszystko co przeżyłam, nauczyło mnie szacunku do każdego życia, w szczególności życia dziecka, które jest najcudowniejszym Bożym darem i największym szczęściem.
 
Chwała Panu.

Podziel się swoją historią!

Form by ChronoForms - ChronoEngine.com

IRPiGFundacja Instytut Rozwoju Położnictwa i Ginekologii
ul. gen. Romana Abrahama 18/23; 03 - 982 Warszawa

Sąd Rejonowy dla m. st. Warszawy w Warszawie, XIII Wydział Gospodarczy Krajowego Rejestru Sądowego

KRS: 0000418275        NIP: 1132857293        REGON: 146284719
PLN: 13 1500 1054 1210 5009 0154 0000
EUR: 05 1500 1054 1210 5009 0170 0000
flagaUANumer konta na pomoc Ukrainie PLN: 72 1090 1359 0000 0001 4983 9434

Copyright © FertilityCare Centers of Poland 2012. All rights reserved.